Spacer po cmentarzu.

Jak niektórzy pewnie wiedzą, mam słabość do cmentarzy. Zwyklę łażę po nich sama, tym razem wybrałam się na zorganizowany przez De Stichting Oude Begraafplaatsen Deventer spacer. Spacer po cmentarzu dość starym, położonym prawie w centrum Deventer, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Holendrzy jak zwykle dopisali i tak oto przed wejściem znalazła się około czterdziestoosobowa grupa czekająca na zwiedzanie. Przewodników było czterech, podzieliliśmy się więc i rozpoczęliśmy spacer. Moja grupa okazała się bardzo sympatyczna, choć pojawiło się kilka typowo holenderskich pytań, twierdzeń i zachowań (czym są typowo holenderskie pytania, twierdzenia i zachowania według Redy na pewno kiedyś wyjaśnię, najprawdopodobniej jak mi znów ten kraj za skórę zajdzie).
Pogoda dopisała, wieczór był piękny a cmentarz niezwykły.







Ik ben geslaagd!

We wtorek, 20 sierpnia 2013 roku, o godzinie 12.13 nieoficjalnie zakończyłam swoją przygodę z Leiden Universiteit. Nieoficjalnie, bo zostały do załatwienia papierki, odebranie dyplomu i podpisanie się na ścianie (o czym będzie więcej jak już się podpiszę). Obronę świętowałam po holendersku, wywieszając przed wejściem do mieszkania flagę i plecak (pamiętający czasy liceum).

Nie jestem na tym zdjęciu najpiękniejsza, ale Watson zapozował niczym Tyra Banks.



Ruurlo

Miało być o Castlefest, ale do tego potrzebuję więcej czasu i natchnienia, więc wpisu chwilowo brak. Obecnie każdą wolną chwilę spędzam na nauce holenderskiego i irytowaniu się tym, że wszyscy mnie bezustannie poprawiają (sama prosiłam, ale ile można do cholery). Dzisiejszy poranek spędziłam na naradach w GGU, popołudnie na grzebaniu w książkach i stołowaniu się u Rebekki (Arjen zjadł obiad bezmięsny, szokujące), a wieczór na festynie w Ruurlo. Festyny holenderskie to ciekawa rzecz. Bywałam na różnych miejscowych i zamiejscowych festyno-imprezach, jedne lubię bardziej, inne mniej - zazwyczaj jest to odwrotnie proporcjonalne do ilości pijanych, rozwrzeszczanych Holendrów i śmieci na ulicach (zapamiętać: koninginnedag spędza się w kaloszach, nie w najlepszych szpilkach). Festyn ruurlowy okazał się bardzo sympatyczny, bo oprócz "namiotu" pełnego kiwających się z piwem facetów, w centrum miasta znalazłam ryneczek z dobrami wszelakimi i pokaz zabytkowych ciągników. Co prawda pojechaliśmy do Ruurlo tylko i wyłącznie dlatego, że Arjeno gdzieś wyczytał że to będą zabytkowe samochody, ale jak się nie ma co się lubi to i retro-traktory dobre.






Po obejrzeniu maszyn rolniczych ruszyliśmy w tak zwane miasto:


 Ryneczek okazał się miejscem pełnym dóbr domowej roboty, sprzedawanych przez Holenderki i Holendrów w strojach ludowych:






Po trzech latach w Holandii udało mi się znaleźć smalec!


Reszta ryneczku bardzo standardowa:




Załapałam się nawet na występ rosyjskiej grupy tanecznej! Panów artystów widać za karuzelą.
A jutro też coś skrobnę, a co.